dr no frwl gf tb yolt ohmss daf lald tnwtgg tswlmmrfyeo oc avtak tld ltk ge tnd twine dad cr qos sf
24 25 26
 

 
  NewsFAQE-Mail
   
RECENZJA FILMU
 
  DIAMONDS ARE FOREVER // DIAMENTY SĄ WIECZNE
 

 

 

2/5  

ocena

 
autor: Marcin Tadera
data publikacji: 21.08.2015


 
 


Kiedy mocno niedoceniony „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” okazał się być finansowym rozczarowaniem, a George Lazenby dość nieoczekiwanie zrezygnował z roli Jamesa Bonda, przyszłość serii stanęła pod znakiem zapytania, a Harry Saltzman i Albert R. Broccoli musieli odpowiedzieć sobie na fundamentalne pytanie – co dalej?
Odpowiedź na nie była szalenie trudna. Blisko dekadę od premiery „Doktora No”, produkcje filmowe w dużej mierze zatraciły ducha literackiego pierwowzoru. Próba jego przywrócenia (przy okazji wspomnianego „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości”) spełzła na niczym. Stało się oczywiste, że publiczność od bondowskiej serii oczekuje czegoś innego – nieustającej akcji, spektakularnych scen i tej jakże charakterystycznej, oderwanej od życia widowiskowości, która stała się jej znakiem rozpoznawczym. Szukając źródeł fenomenu cofnięto się do „Goldfingera” – pierwszego filmu, który uzyskał status niekwestionowanego blockbustera. „Diamenty są wieczne” w zamyśle jego twórców stylistycznie nawiązywać miał właśnie do tego obrazu, zaangażowano zatem jego reżysera, Guya Hamiltona, oraz scenarzystę, Richarda Maibauma. Jakby tego było mało, pierwsza wersja fabuły opowiadała historię (o zgrozo!) bliźniaka Aurica Goldfingera, którego celem miała być zemsta za śmierć brata. Ostatecznie do pracy nad scenariuszem zatrudniono Toma Mankiewicza, który nadał mu ostateczny kształt.
Tymczasem trwały poszukiwania nowego odtwórcy Bonda. Doceniając najwyraźniej wagę tamtejszej publiczności, studio zaproponowało... „amerykanizację” filmu! I tak też do roli przymierzany był choćby Adam West, najlepiej znany z telewizyjnego serialu o Batmanie. Ostatecznie zadecydowano, że nowym Jamesem Bondem zostanie amerykański aktor znany między innymi z „Psychozy” Alfreda Hitchcocka i „Spartakua” Stanleya Kubricka, John Gavin. Już po podpisaniu kontraktu z Gavinem (jakże niewiele brakowało, by seria potoczyła się w tak osobliwym kierunku!) szef United Artists, David Picker, praktycznie zażądał, by na powrót zaangażować Seana Connery'ego. A pieniądze miały nie grać roli. Jak ta historia dalej się potoczyła – wszyscy wiemy.

No dobrze. Efektem tych wszystkich zabiegów jest film, który można określić mianem „dziwacznego”. Tak, „Diamenty są wieczne” to najdziwniejsza, najbardziej groteskowa, a momentami – kuriozalna część serii, którą niesamowicie trudno jednoznacznie ocenić.
Tym razem twórcy wzięli na warsztat czwartą powieść Iana Fleminga i we właściwym dla siebie stylu odrzucili wszystko, co w niej najważniejsze, zachowując tytuł, imiona części bohaterów i pojedyncze sceny. O ile jeszcze prolog może sugerować, że tym razem będziemy mieli do czynienia ze względnie wierną ekranizacją, o tyle dość szybko film zaczyna podążać swoją własną ścieżką, czerpiąc ze swego pierwowzoru jedynie niektóre elementy. Zgoda, „Diamenty są wieczne” jest jedną z najsłabszych powieści w dorobku Fleminga, której dosłowne przeniesienie na ekran mogłoby być równie ryzykowne. Jednak scenariusz filmu jest zwyczajnie słaby, mocno niedopracowany i o zaburzonym ciągu przyczynowo-skutkowym. Poszczególne sceny łączą się ze sobą nierzadko w sposób problematyczny, a nielogiczności (z sukcesami zresztą) tuszuje tempo produkcji, którego dynamiczne poprowadzenie nie pozwala na głębsze zastanowienie się na jego sensem. A szkoda, bowiem sama koncepcja szantażu atomowych mocarstw, tudzież swoistej licytacji o nuklearną supremację, sama w sobie była była całkiem ciekawa i, poprowadzona inaczej, mogła być dobrym punktem wyjścia do skonstruowania solidnego thrillera.
W efekcie, „Diamenty są wieczne” są jedynie zlepkiem gagów, efektownych scen akcji i popisów kaskaderskich, które są celem samym w sobie. Zapomnijcie o jakimkolwiek budowaniu napięcia, o wyzwaniach intelektualnych, związanych z odkrywaniem kolejnych elementów układanki, składających się na frapującą i spójną intrygę. Dlaczego?
Ano dlatego, że „Diamenty są wieczne” utrzymane zostały w estetyce kampu. Film jest przerysowany, często – w złym guście, zahaczający o kicz, czasem zwariowany. To niemalże autoparodia, trawestująca schematy na których zbudowana została seria. I jedynym powodem, dla którego nie spisujemy go na straty jest to, że sam siebie nie traktuje poważnie. Problem polega tylko na tym, że oglądając ten film ma się nieodparte wrażenie, że jego twórcy w niektórych momentach uderzają w ironiczne tony niejako przypadkiem – jak choćby w trakcie pierwszej konfrontacji z „Blofeldem”, która jest zwyczajnie żałosna.
Zatem swoistą odwagę w podejściu do tematu można docenić. Co nie znaczy jednak, że „Diamenty są wieczne” jest dobrym filmem. Wręcz przeciwnie – nie sprawdza ani jako dzieło samoistne, ani (w szczególności) jako kontynuacja serii. Skandalem jest sposób, w jaki nawiązano śmierci Tracy we wcześniejszym „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości”. W powieściowym „Żyje się tylko dwa razy”, który zamykał trylogię o SPECTRE, Bond opisany został jako wrak człowieka, który nie potrafi poradzić sobie z tym jakże traumatycznym przeżyciem. Tu natomiast wątek ten został niemal całkowicie pominięty. Tym samym zaprzepaszczono szansę na wykorzystanie olbrzymiego potencjału dramatycznego, który się z nim wiązał.
Tak naprawdę w filmie są ledwie trzy sceny, które aspirują do miana bondowskiego klasyka: zrealizowany z rozmachem pościg po ulicach Las Vegas, dynamiczna, rozgrywająca się w windzie konfrontacja pomiędzy Bondem a Peterem Franksem. Wreszcie – fragment, w którym 007 zostaje zamknięty w trumnie i jest o włos od śmierci w krematoryjnym piecu. Jest też kilka scen, które charakteryzują się pomysłowością, jak choćby okrutne wykorzystanie kota Blofelda celem ustalenia jego faktycznego właściciela. Niestety, to tylko niewiele znaczące epizody, które giną w oparach absurdu. Żal tym większy, że również niektóre postacie pomyślane zostały dość interesująco, jak choćby stylizowany na ekscentrycznego miliardera, Howarda Hughesa, Willard Whyte. Również para homoseksualnych morderców, pan Kidd i pan Wint, jakże odmienni od swoich literackich pierwowzorów (budzących grozę psychopatów), są tak nieszablonowi, że aż na swój specyficzny sposób fascynujący!
O aktorstwie właściwie nie ma większego sensu się rozpisywać, bowiem doskonale wpisuje się w stylistykę filmu. Niemal zawsze jest mocno przerysowane, nadekspresyjne – i na tych określeniach poprzestańmy, bowiem tak naprawdę można by napisać, że jest po prostu słabe. Bardzo słabe. Błędy obsadowe w postaci Normana Burtona (Felix Leiter), czy Charlesa Graya (skądinąd świetnego jako Dikko Henderson w „Żyje się tylko dwa razy”) w roli Ernsta Stavro Blofelda przemilczmy. Warto jednak odnotować, że w tej jakże specyficznej konwencji zaskakująco dobrze odnalazł się Sean Connery który, pomimo nadwagi i przyprószonych siwizną włosów, nadal jest Jamesem Bondem. Widać, że aktor na planie był rozluźniony i najzwyczajniej bawił się rolą. To miłe zaskoczenie po słabej, pozbawionej wyrazu kreacji w „Żyje się tylko dwa razy”.
Niejako dopełnieniem całości jest piosenka tytułowa, która w trakcie ledwie kilku minut tak często zmienia swą stylistykę, że sama chyba nie wie czym tak naprawdę chce być. Zupełnie jak cały film.

Gdyby zatem „Diamenty są wieczne” traktować wyłącznie jako swoisty eksperyment, mógłby się obronić. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że był to raczej papierek lakmusowy, służący zdefiniowaniu kierunku, w którym podążać miały kolejne produkcje. Test wypadł pomyślnie – film odniósł komercyjny sukces. Żałować tylko można, że ze szkodą dla serii.

 

     
 
     
POWIĄZANE DZIAŁY RECENZJA FILMU // RECENZJA KSIĄŻKI
 
 
  > data publikacji 21.08.2015 © MI-6 HQ
James Bond, gun symbol logo and all associated elements are property of MGM/UA & Danjaq companies. Used without authorisation in informative intent. All rights reserved.
 
  bond 50