dr no frwl gf tb yolt ohmss daf lald tnwtgg tswlmmrfyeo oc avtak tld ltk ge tnd twine dad cr qos sf
24 25 26
 

 
  NewsFAQE-Mail
   
RECENZJA FILMU
 
  ON HER MAJESTY'S SECRET SERVICE //
W TAJNEJ SŁUŻBIE JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI
 

 

 

4,5/5  

ocena

 
autor: Marcin Tadera
data publikacji: 21.08.2015


 
 


W 1967 roku Sean Connery ogłosił, że rozstaje się z rolą Jamesa Bonda po występie w pięciu pierwszych filmach serii. Connery poczuł się znużony rutyną produkcji, która z racji corocznej premiery kolejnych części wymagała niemal nieustannego zaangażowania w projekt tak na etapie produkcji, jak i promocji. Ponadto aktor nie był zadowolony z kierunku jaki obrała seria, w której przesadny nacisk na gadżety i technologiczne sztuczki zaczęły przesłaniać intrygę. Jak nietrudno zgadnąć, u podstaw decyzji leżały również, a właściwie przede wszystkim, kwestie finansowe: Connery uznał, że ogromne zyski, jakie generowała seria, nie są sprawiedliwie dzielone. Jego dalsza współpraca z Albertem R. Broccolim, producentem serii, stała się praktycznie niemożliwa, a panowie już w trakcie kręcenia „Żyje się tylko dwa razy” w zasadzie nie rozmawiali ze sobą.
Poszukiwania nowego odtwórcy roli Jamesa Bonda zakończyły się wyborem dwudziestoośmioletniego australijskiego modela, George'a Lazenby, którego jedynym doświadczeniem z pracy przed kamerą były występy w spotach reklamowych. Lazenby zaskarbił sobie przychylność Broccoli'ego umiejętnością przekonującego zamanifestowania agresji, co dało się zaobserwować podczas próbnych zdjęć. Wybór ten okazał się nie być najlepszym z możliwych, jakkolwiek o niepowodzenie „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości”, który został raczej chłodno przyjęty przez krytykę i którego wyniki finansowe były równie niesatysfakcjonujące, trudno obwiniać wyłącznie odtwórcę głównej roli. Zresztą, z perspektywy czasu śmiało można stwierdzić, że film ten jest zdecydowanie najbardziej niedocenioną odsłoną serii. Jego jedyną wadą była zbyt ambitna próba zmiany pewnych schematów, do których widownia zdążyła się już wówczas przyzwyczaić. Lazenby nie potrafił również zastąpić Connery'ego, który w owym czasie z zbiorowej świadomości był ucieleśnieniem agenta 007. Najprawdopodobniej każdy aktor na jego miejscu miałby ten sam problem – na zmiany publiczność najzwyczajniej w świecie nie była gotowa.
Czego najlepszym przykładem zresztą może być brak akceptacji głównej osi fabularnej filmu. Również dziś jednym z zarzutów powtarzających się w krytyce „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” jest zbyt daleko idące uczłowieczenie Jamesa Bonda, który zakochuje się, oświadcza, a ostatecznie – żeni. Inną sprawą jest, że w filmach wątek ten nie doczekał się należytego przeniesienia i rozwinięcia. Powieściowa trylogia traktująca o SPECTRE stanowi perfekcyjnie skonstruowaną zamkniętą całość. W filmach zaś organizacja, na czele której stoi Ernst Stavro Blofeld, pełni zgoła odmienną funkcję, zastępując w pierwszych odcinkach flemingowski SMERSZ. O ile zatem śmierć Tracy w książce jest niezwykle doniosłym wydarzeniem, o tyle w filmowej serii nie ma praktycznie żadnych konsekwencji, a emocjonalny potencjał tej historii został zaprzepaszczony przez brak konsekwencji i wizji producentów, którzy wcześniej w fatalny sposób zekranizowali „Żyje się tylko dwa razy”, powieściowe zwieńczenie trylogii.
Wypada więc tylko żałować, że „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” faktycznie wyprzedził swoje czasy. Na fotelu reżysera zasiadł Peter Hunt, dotychczasowy montażysta i reżyser drugiej ekipy. Ambicją Hunta było odejście od utartej formuły i możliwie najwierniejsza adaptacja najlepszej, zdaniem wielu, powieści Fleminga. Do swojej wizji udało mu się przekonać producentów, co ostatecznie zaowocowało filmem bardziej stonowanym w porównaniu do poprzednich produkcji. Zrezygnowano z absurdalnych gadżetów, nieprawdopodobnych popisów kaskaderskich, czy przesadnej scenografii. W zamian skupiono się na intrygującej fabule i budowie pełnokrwistych postaci. Scenarzysta filmu, Richard Maibaum, niemal dosłownie zaadaptował literacki pierwowzór.
Nie sposób nie zwrócić również uwagi na solidne kreacje aktorskie. Telly Savalas nieźle odnalazł się w roli Blofelda, choć wydaje się, że postaci tej brakuje nieco demoniczności. Na oklaski zasługuje za to niemiecka aktorka Ilse Steppat, wcielająca się w rolę Irmy Bunt. Diana Rigg, uznana wówczas gwiazda brytyjskiej telewizji, do dziś jest jedną z najmocniejszych kobiecych kreacji w serii. Rigg umiejętnie oddała złożoność rozchwianej emocjonalnie osobowości Tracy, a między nią a Lazenbym wytworzyła się swoista chemia, którą można dostrzec na ekranie w scenach z ich udziałem. A sam George Lazenby? Trzeba przyznać, że jak na naturszczyka całkiem nieźle poradził sobie z rolą. James Bond w jego interpretacji nadal jest elegancki, wyrafinowany, ale mniej zdystansowany, nie stroniący od uzewnętrzniania ludzkiej strony osobowości. Ten Bond, naturalnie dzięki predyspozycjom aktora, dalece bardziej polega na fizyczności. Owszem, Lazenby nie stworzył kreacji wybitnej, jednak odsądzanie go od czci i wiary, co często ma miejsce, jest sporą przesadą. Tym bardziej, że musiał on bardziej kierować się intuicją, niż polegać na aktorskim warsztacie.
„W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” jest wizualnym majstersztykiem. Przepiękne plenery szwajcarskich Alp uchwycone zostały w sposób zapierający dech w piersiach. Bijatyki imponują dynamiką i drapieżnością, a pomysłowość filmowania choćby narciarskich popisów również dziś musi budzić uznanie. Jeśli dodamy do tego fantastyczną partyturę Johna Barry'ego, której zwieńczeniem był zniewalający, zaśpiewany przez Louisa Armstronga utwór „We Have All the Time in the World”, film śmiało można okrzyknąć artystycznym triumfem.
Co prawda nie jest on pozbawiony wad. Niektóre sceny, szczególne akcji, są nadmiernie przeciągnięte. Narracja również jest stosunkowo niespieszna, co z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu, choć trudno to postrzegać w kategoriach błędu. Sekwencja ujęć obrazujących rodzące się między Bondem i Tracy uczucie wydają się być żywcem wyjęta z opery mydlanej, choć trzeba przyznać, że trudno byłoby to przedstawić inaczej nie odwracając jednocześnie uwagi od głównej osi fabularnej. Jest to jeden z przykładów trudności w przenoszeniu literatury na język filmu który, pozbawiony narratora, nie może pewnych rzeczy dopowiedzieć. Z całą pewnością jednak tragiczny finał jest jednym z najlepszych, najbardziej emocjonalnych i najważniejszych momentów serii, którego konstrukcja jest doprawdy perfekcyjna, zarówno w warstwie realizacyjnej, fabularnej, ale przede wszystkim – lirycznej.

Szkoda, że „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” nie znalazł zrozumienia ani wśród widzów, ani krytyki. Obraz Hunta był ambitną próbą powrotu serii do jej źródeł. Przesadne i zwyczajnie niesprawiedliwe reakcje niestety na długie lata utwierdziły producentów w przekonaniu, że nie warto odbiegać od sprawdzonej formuły, która wkrótce miała zacząć ocierać się o absurd.
Już w trakcie kręcenia filmu okazało się, że George Lazenby jest, delikatnie mówiąc, aktorem trudnym we współpracy. Jak sam przyznał po latach, nie był gotów udźwignąć ciężaru roli i wiążącej się z nią popularności, często okazując brak szacunku, a przede wszystkim pokory. Pomimo możliwości występu w siedmiu częściach serii, jeszcze przed premierą „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” zrezygnował z roli Jamesa Bonda. Mimo wszystko – ciekawe w jakim miejscu byłaby dziś bondowska seria, gdyby historia potoczyła się inaczej.

 

     
 
     
POWIĄZANE DZIAŁY RECENZJA FILMU // RECENZJA KSIĄŻKI // DVD // GEORGE LAZENBY
 
 
  > data publikacji 21.08.2015 © MI-6 HQ
James Bond, gun symbol logo and all associated elements are property of MGM/UA & Danjaq companies. Used without authorisation in informative intent. All rights reserved.
 
  bond 50