|
Kim Sherwood ponownie wkracza do powieściowego świata Jamesa Bonda – bez Jamesa Bonda. Czy tego typu zabieg ma w ogóle rację bytu? Okazuje się, że tak.
Ciekawym doświadczeniem jest lektura powieści, wobec której nie ma się kompletnie żadnych oczekiwań. W wydanej przed dwoma laty Double or Nothing Sherwood zwiesiła sobie poprzeczkę tak nisko, że trudno było liczyć na to, że autorka zdolna jest do napisania czegoś, co będzie można określić mianem „satysfakcjonujące”.
W swoim debiucie w powieściowym uniwersum agenta 007 Sherwood popełniła chyba wszelkie możliwe grzechy; od nieangażującej historii począwszy, poprzez groteskowego (ale nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu) antagonistę, fatalne zabiegi fabularne (uczynienie z Billa Tannera zdrajcy zabolało zapewne każdego miłośnika prozy Iana Fleminga – ale co gorsza, potencjał tego wątku nie miał żadnego przełożenia na emocjonalne zaangażowanie czytelnika), a na nieznośnej i nachalnej ekspresji przekonań autorki skończywszy.
Szczerze? Po A Spy Like Me sięgnąłem z recenzenckiego obowiązku (no i z kompulsywnego dążenia do czytania wszystkiego, co powieściowy James Bond ma do zaproponowania). Ostatecznie jednak okazało się, że druga część trylogii Sherwood to… naprawdę dobra powieść, w której udało się uniknąć praktycznie wszystkich błędów popełnionych w tomie pierwszym.
A Spy Like Me rozpoczyna się od spektakularnego zamachu bombowego na siedzibę BBC, któremu agenci MI6 nie byli w stanie zapobiec. Za ten i inne incydenty odpowiedzialność spada na paramilitarną organizację Rattenfänger, której przywódca, niejaki pułkownik Mora, osadzony jest w jednym z pilnie strzeżonych brytyjskich więzień. Agenci 00 ruszają tropem powtarzających się, poprzedzających kolejne zamachy, przepływów finansowych, które sugerują, że operacje Rattenfänger finansowane są ze środków pochodzących z nielegalnego handlu antykami, diamentami i ludźmi. Celem operacji jest dotarcie do architektów zamachów – po nitce do kłębka.
Fabuła powieści jest w mirę klarowna i dobrze pomyślana, co jest miłą odmianą po rozwodnionych wątkach części pierwszej. Nadal dzieje się wiele, poszczególnym bohaterom poświęcone są (z grubsza) oddzielne wątki, które jednak tym razem spajają się całkiem zgrabnie. Sherwood sprawnie lawiruje między nimi (choć nie każdemu pisarka poświęca tyle samo uwagi), umiejętnie przeplatając wydarzenia, budując przy okazji bohaterów – zarówno tych już czytelnikowi znanych z kart Double or Nothing, jak i nowych.
W A Spy Like Me autorka podjęła dość ryzykowną decyzję, by walkę z terroryzmem ograniczyć do motywu finansowania zbrodniczej organizacji. W powieści nie ma klasycznego antagonisty w formie cechującej tę serię – który uosabiany jest przez konkretną postać. Zamiast tego agenci sekcji 00 próbują zinfiltrować kanały przemytnicze, które doprowadzić ich mają do pośredników, a ci – w konsekwencji – do ich mocodawców. Nie brzmi to szczególnie ekscytująco, aczkolwiek trzeba Sherwood oddać, że miała na tę fabułę konkretny pomysł. Pomysł, który się sprawdził, bo całość naprawdę potrafi zaintrygować i trzymać we względnym napięciu. Na kartach A Spy Like Me dzieje się sporo, bohaterowie rozrzucani są po ciekawych lokalizacjach (Wenecja, Kreta, Rosja, Afganistan, Dubaj, góry Ałtaj w Mongolii). Z każdego z tych miejsc Sherwood wyciska naprawdę sporo, zarówno w warstwie narracyjnej, dzięki barwnym opisom, jak i koncepcyjnej, bo i w większości z nich jest coś ciekawego; czy to wolny port (akcja przedostania się do jednego z nich jest wypisz – wymaluj niczym wyjęta z serii filmów Mission: Impossible), albo niemal surrealistyczna kryjówka na końcu świata. Czasem są to detale, ale detale, które ubogacają powieść i potwierdzają, że pisarka ma bujną wyobraźnię, którą potrafi intrygująco przekuć w słowa.
Dodatkowo widać, że Sherwood sporo czasu poświęciła na research, zarówno miejsc, o których pisze, jak i mechanizmów świata nielegalnego handlu antykami oraz ludźmi – kobietami, sprzedawanymi do domów publicznych na całym świecie. Z racji poruszanej tematyki, jak i doświadczeń bohaterów (w tym i poprzednim tomie), powieść utrzymana jest w dość posępnym, momentami wręcz melancholijnym tonie. Dodatkowo niektóre opisy są brutalne, a autorka nie waha się też wkładać w usta bohaterów mocne słowa. Przy tej okazji trzeba też pochwalić Sherwood za ponadprzeciętne dialogi – rzecz, na którą nieczęsto zawracam uwagę recenzując powieści o Bondzie.
No i bohaterowie. Tym razem są oni bardziej wyraziści, pisarka pogłębia ich osobowości, każdemu nadaje indywidualne cechy. Podobnie jak w tomie pierwszym, w A Spy Like Me nadal eksploatowany jest motyw zdrady, choć tym razem w sposób nieporównywalnie bardziej satysfakcjonujący; motywy działania i psychika podwójnego agenta zostały przekonująco rozpisane. Podobnie rzecz ma się z innym ważnym wątkiem powieści, jakim jest godzenie się ze stratą ukochanego, czego doświadcza 003 – Johanna Harwood, co momentami wypada przejmująco.
Co jeszcze? Jest kilka fajnych nawiązań do Flemingowskiej serii. Agenci 00 polują na płatnego zabójcę znanego jako „Trigger”, którym ma być snajperka znana z opowiadania W obliczu śmierci. Przywołani są również Aristotle Kristatos i Milos Colombo z Tylko dla twoich oczu, a i swoją scenę dostaje Marc Ange Draco, z którym (jak się okazuje) James Bond nadal utrzymuje kontakt i którego korsykański gangster nazywa „synem”. Świetny smaczek.
A sam Bond nadal od czasu do czasu przewija się w narracji tak, jakby Sherwood bała się, że czytelnik zapomni do jakiego uniwersum przynależy książka. Na szczęście nie tak często jak w Double or Nothing i – zwykle – w uzasadnionych przypadkach.
No i powieść kończy się całkiem solidnym cliffhangerem.
To nie jest tak, że A Spy Like Me nie ma wad. Być może w powieści dzieje się wręcz zbyt wiele, Sherwood próbuje prowadzić zbyt wiele wątków, przez co niektóre pomniejsze zdają się nie mieć satysfakcjonującej konkluzji, albo też autorka wraca do nich zbyt rzadko. Co najmniej jeden zwrot akcji jest rozczarowujący i niweczący dramaturgię ciekawego rozwiązania fabularnego (o szczegółach którego jednak pisać nie wypada). Być może też na kartach powieści przewija się zbyt wielu ważnych dla fabuły bohaterów, co czasem potrafi dezorientować. Wreszcie nie do każdego trafi sama idea na powieść ze świata Jamesa Bonda, w której agenta 007 nie uświadczymy (prawie). W takim przypadku nie jestem pewien, czy Sherwood ma wystarczająco wiele do zaproponowania czytelnikowi, który w zamian oczekuje solidnego szpiegowskiego thrillera.
Co nie zmienia faktu, że A Spy Like Me bardzo nieoczekiwanie okazała się być świetną lekturą. Drugi tom trylogii Kim Sherwood stoi mocno na własnych nogach, a za wiele pomysłów, za fabułę, kreację większości bohaterów i dialogi autorce należą się brawa. Widać, że pisarka (i wydawca) wyciągnęli wnioski z licznych mankamentów Double or Nothing tworząc powieść spójną i intrygującą. Oczekiwanie na tom trzeci z całą pewnością nabiera nowego wymiaru! |