|
Piętnaście lat musieliśmy czekać na powrót Charliego Higsona do powieściowego świata agenta 007. Blisko dwie dekady temu zapoczątkował on cykl traktujący o przygodach młodego Jamesa Bonda – rzecz zdawać by się mogło kompletnie pozbawiona sensu. No bo jak: książki adresowane do czytelnika young adult, opowiadające o młodzieńczych latach Bonda, pozbawione wszystkich najważniejszych atrybutów powieści Iana Fleminga? To nie mogło się udać. A jednak! Zapoczątkowana przez Higsona seria okazała się być fantastyczną, angażującą i naprawdę dobrze napisaną porcją literatury – nawet z perspektywy osoby nijak nie będącej jej grupą docelową.
Stąd też niespodziewaną decyzję Ian Fleming Publications, że to właśnie on napisze nową powieść głównego nurtu wielu fanów – w tym wyżej podpisany – przyjęło z entuzjazmem. I, uprzedzając fakty, Higson nie zawiódł pokładanych w nim nadziei, tworząc jedną z najlepszych książek o agencie 007, jaka ukazała się na przestrzeni ostatnich dwóch dekad (inna sprawa, że poniekąd ze względu na słabość konkurencji).
Co, biorąc pod uwagę okoliczności, jest nie lada wyczynem. On His Majesty’s Secret Service jest bowiem pod wieloma względami wyjątkowa; wydana przy okazji koronacji króla Karola III i fabularnie nawiązująca do tego wydarzenia. Higson zaczął ją pisać jako opowiadanie, które ostatecznie rozrosło się do formatu krótkiej powieści. Co ważniejsze (i o czym trzeba pamiętać formułując ocenę!), decyzja o jej wydaniu zapadła w lutym, na niespełna trzy miesiące przed planowaną datą premiery – tempo iście szaleńcze.
Pomimo tego, że On His Majesty’s Secret Service bliżej do rozbudowanej noweli, niż powieści (całość liczy sobie 161 stron) Higsonowi udało się zawrzeć w niej pełnoprawną strukturę, zarówno w warstwie fabularnej, jak i kreacji bohaterów, choć z oczywistych względów są one dość mocno uproszczone. A raczej: ograniczone.
Fabuła powieści skupia się na niejakim Athelstanie z Wessex, samozwańcu, który rości sobie pretensje do angielskiego tronu. Angielskiego, nie brytyjskiego, bowiem swoje prawa wywodzi aż od Alfreda Wielkiego, panującego w IX wieku króla Wesseksu, którego rzekomo ma być potomkiem. Szkopuł w tym, że Athelstan ma pieniądze, broń i całą rzeszę podejrzanych wspólników, co nie pozwala traktować go jako nieszkodliwego dziwaka. Kiedy 009, którego misją było przeniknięcie w szeregi organizacji Athelstana, zostaje znaleziony martwy, James Bond musi go zastąpić. Nic nie może zakłócić ceremonii koronacji Karola III.
Miejmy to za sobą: intryga knuta przez Athelstana jest szyta tak grubymi nićmi, że trudno jest się nią ekscytować. Na szczęście zarówno najważniejsi bohaterowie opowieści (w tym sam antagonista), jak i Higson, najwyraźniej zdają sobie z tego sprawę, dlatego też w fabuła ma co najmniej dwa zwroty akcji, które nadają jej nieco więcej sensu. To nadal nie jest rzecz szczególnie odkrywcza – ot, historia infiltracji wrogiej organizacji, jakich wiele. Ale przynajmniej czytelnik może zakończyć książkę bez nieprzyjemnego uczucia zażenowania. Higson miał zapewne nie lada orzech do zgryzienia, wszak powieść w jakiś sposób musiała nawiązywać do bez wątpienia historycznego wydarzenia, do jakiego doszło w maju 2023 roku. Zapewne można było pokusić się o rozpisanie spisku bardziej przekonującego. Ale wymagałoby to prawdopodobnie znacznie więcej miejsca, niż wspomniane 161 stron, a co za tym idzie – Higson musiałby mieć na swoją pracę nieporównywalnie więcej czasu. Biorąc zatem pod uwagę wszystkie okoliczności, końcowy efekt mimo wszystko trzeba docenić. Choć zachwycić się nim nie sposób.
Podobnie rzecz się ma z bohaterami On His Majesty’s Secret Service. Sam Athelstan z początku przedstawiany jest jako osoba co najmniej ekscentryczna, żeby nie rzec: groteskowa, co w połączeniu z niewielką przestrzenią skutkuje tym, że postać ta jest mocno powierzchowna. Jego prawdziwe motywacje ostatecznie okazują się być inne, niż się początkowo wydaje, niemniej pozostają one w warstwie deklaratywnej, wtrącone w jednej sekwencji dialogowej, co dodatkowo spłyca tego antagonistę. Szkoda.
Również postać, której przypadła w udziale rola kobiety Bonda, szczególnie w pamięci czytelnika się raczej nie zapisze, aczkolwiek Ragnheiður Ragnarsdóttir, bo o niej mowa, Higson dopisał całkiem ciekawą historię, a i ona sama jest kobietą niezwykle zaradną i silną. Jej relacja z Bondem natomiast sprawia wrażenie wymuszonej i pozbawionej emocjonalnych podstaw. Z drugiej strony – być może jest to jakiegoś rodzaju znak czasów. Ciekawostką jest to, że 007 jest związany z niejaką Yasmin relacją typu „friends with benefits”.
A skoro o znakach czasów mowa. On His Majesty’s Secret Service jest powieścią na wskroś współczesną, rozgrywającą się w świecie Wikipedii, LinkedIna, Instagrama, Bitcoina, czy YouTube’a. Higson sięga również po najważniejsze wydarzenia współczesnego świata; wojnę w Ukrainie, czy szturm na Kapitol Stanów Zjednoczonych. Podobnie jak Kim Sherwood w niedawnej Double or Nothing również Higson pozwala sobie na krytykę określonych postaw – kiedy w swojej przemowie Athelstan wyśmiewa współczesne trendy: poprawność polityczną, ekologię, walkę z COVID-em, czy ruch LGBT, czytelnik nie ma wątpliwości po której stronie sporu opowiada się autor. Z racji tego, że znacząca cześć powieści rozgrywa się na Węgrzech, dostaje się również Viktorowi Orbánowi, jak i innym przywódcom o ciągotach nacjonalistycznych.
W przeciwieństwie do Sherwood, u której moralizatorstwo było wręcz nieznośne, Higson po tego typu wtrącenia sięga może nie tyle subtelnie, ale przynajmniej są one uzasadnione fabularnie. A co ważniejsze, James Bond nie jest wykorzystywany do wygłaszania światopoglądowych deklaracji autora. Wręcz przeciwnie, w pewnym momencie narrator informuje czytelnika, że „Jego [Bonda – przyp.] zadaniem nie było toczenie kulturowych wojen, chyba, że zachodzi obawa, że przerodzą się w prawdziwą wojnę.”.
Okay, a zatem skoro jest tak źle, to czemu jest tak dobrze?
Bo On His Majesty’s Secret Service przy wszystkich swoich ograniczeniach jest napisana całkiem sprawnie. Higson świetnie operuje słowem, czemu wielokrotnie dawał wyraz we wspomnianej wcześniej serii „Young Bond”. Tym razem na narracyjne fajerwerki liczyć nie można, ale powieść w żadnym momencie nie sprawia wrażenia pisanej na przysłowiowym kolanie (pomimo tego, że zapewne tak to właśnie wyglądało). Akcja jest wartka, fabuła spójna (pomimo przeskoków czasowych), w powieści jest też sporo całkiem niezłego humoru. Zaskoczeniem za to są dość liczne przekleństwa, czego w serii nie uświadczaliśmy w przeszłości.
Recenzując powieści o Jamesie Bondzie zwykle unikam porównań do warsztatu Iana Fleminga. Kusząca (bo prosta) byłaby krytyka zasadzająca się na zdaniu „Fleming robił to lepiej!”, ale byłoby to niesprawiedliwe i w gruncie rzeczy niepotrzebne. Higsona również nie zamierzam rozliczać z upodabniania stylu narracji do charakterystycznej dla twórcy postaci agenta 007, choć doceniam drobiazg, jakim jest wtrącanie licznych – pozornie błahych – dygresji, które wprawdzie niczego do fabuły nie wnoszą, ale pomagają budować klimat opowieści. Tak też jest w tym przypadku.
Wreszcie sam James Bond. Jego osobowość Higson uchwycił praktycznie bezbłędnie, podkreślając determinację, profesjonalizm (ale też omylność!), oddanie sprawie, choć być może niepotrzebnie autor wikła go w dylemat, którego rozwiązanie jest moralnie wątpliwe. Niemniej za ten aspekt Higsonowi należą się brawa.
On His Majesty’s Secret Service z całą pewnością nie jest szczytowym osiągnięciem powieściowego kanonu Jamesa Bonda. Ale ponownie: oceniając tę pozycję trzeba pamiętać o okolicznościach jej wydania, o szaleńczym, niemal niemożliwie krótkim terminie, w jakim musiał ją napisać Higson. Jest to też pierwsza powieść samodzielnie wydana przez Ian Fleming Publications, co znacząco uprościło cały proces. Wreszcie jest to inicjatywa charytatywna – dochód ze sprzedaży powieści zasili konto National Literary Trust – fundacji wspierającej naukę czytania przez dzieci specjalnej troski.
Charlie Higson ponownie udowodnił, że powinien zostać etatowym autorem powieści o Jamesie Bondzie, za co osobiście trzymam kciuki! |